Jak zwykle…
… musiałbym zacząć pisanie od narzekactwa i tłumaczenia dlaczego ostatni raz pisałem w okolicach smoleńskiej tragedii. Jako, że P.T. Czytelnikom może się to nudzić, postanowiłem, że od razu przejdę do rzeczy! A jak!
Zacznijmy od spraw miłych… i na miłych skończmy!
Podziękowania dla Pana Piotra…
za kwietniową darowiznę, którą dopisuję do listy na prawej kolumnie. Byłem bardzo zaskoczony przeglądając ruchy na koncie, wśród których znalazłem tę wpłatę. Pangrzyzga stał się bowiem sługą nieużytecznym, w toku codziennej działalności nie mogącym pozwolić sobie na luksus regularnego notowania myśli, jak to miało miejsce dawniej (nie wspominając o czasach monachijskich, kiedy to po roku wypadało średnio 3 posty na dobę! Jest czas siania i czas zbiorów – tym razem zaś także podziękowań!
Orkiestra – dawajcie!
Jazda!
Jak wspominałem na Facebooku, zainwestowałem ostatnio w laptopa (poprzedni, mój wierny pierwszy laptop w życiu po prostu z dnia na dzień zdechł – za jednym zamachem padł układ zasilania i płyta główna). Co to znaczy? Otóż to znaczy, że grzeję nim teraz kolana zerkając z radością na stan baterii, która nie trzyma już 30 minut, do czego przyzwyczaił mnie poprzedni sprzęcik, ale znacznie więcej – prawie trzy godziny! A cóż to oznacza? To oznacza, że połowę podróży pociągiem relacji wiadomej mogę spędzić na nadrabianiu blogozaległości. No i czas na to wreszcie nadszedł.
Escriva – II tom
Ostatnim razem wspominałem też o lekturze, która mnie ostatnio pochłonęła. Chodzi o trzytomowe dzieło niejakiego Vasqueza – życiorys św. Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei. Nawet się nie obejrzałem jak podczytując ciekawie w pociągu, tramwaju, czy kolejce przebrnąłem przez kilkaset stron pierwszego tomu i znalazłem się w drugim! Teraz trwa wojna domowa w Hiszpanii, której wciąż nie mogę pojąć.
Opisy warunków, w jakich przychodzi św. Josemarii spędzać czas w jej trakcie (ciągłe poczucie zagrożenia dojmująca nuda i beznadzieja oczekiwania na nic w konsulacie Hondurasu) przypominają mi (w sensie stanu ducha) niektóre chwile spędzone w wojsku.
Cóż, czas stwierdzić, że żywoty świętych to pasjonująca lektura. Nie chodzi bynajmniej o nadzwyczajności, które często są wyśmiewane (sam Escriva to robi, pisząc gdzieś o przesadyzmie, który często z dobrej woli stosowali autorzy hagiografii – np. anegdotę o tym, że któryś ze świętych oseskiem będąc w piątki dla umartwienia odmawiał sobie piersi matki). Chodzi raczej o dostrzeżenie jak ta świętość wyglądała na co dzień, ile trudu wymagała – a przez to, że jest możliwa także w przypadku czytającego!
Kierownictwo duchowe
Chciałem już o tym napisać ostatnio, ale urwał mi się wątek i kwestii nie dokończyłem. To było wtedy, gdy pisałem o analogii świętość-sport. Chodziło mi głównie o kwestię kierownictwa duchowego, którego zasadność podważa kilku z moich znajomych. Otóż, moja myśl jest następująca: jeżeli musimy nabywać cnoty kosztem wad, a nabywamy je jedynie poprzez wytrwałe ćwiczenie, zachętę ze strony innych, pomoc w powstaniu po porażkach… to kierownictwo duchowe i spowiedź jest tym dla człowieka, czym osobisty trener i instytucja treningu dla zawodowego sportowca. Niezbędna? Chyba nikt nie ma wątpliwości.
Człowiek z Villa Tevere
W analogiczny sposób podchodzę do żywotów świętych, czy ich pism. Przynajmniej w moim wypadku są nie tylko narzędziem do nawiązania pewnej zażyłości z danym świętym, ale są po prostu szkołą tego, jak być i u mnie powinno. I cieszę się, że dane było mi to odkryć tak wcześnie – przypomnę, że pierwszą rzeczą, którą kupiłem samodzielnie, była zakupiona bodaj w drugiej klasie podstawówki biografia św. o. Pio autorstwa krakowskiego kapucyna, o. Józefa Gracjana Majki. Nie ma jej już niestety na rynku…
Podobna w klimacie jest trzytomówka Vasqueza, chociaż ostatnio usłyszałem, że o wiele przyjemniejsza w lekturze jest książka niejakiej Pilar Urbano, pt. Człowiek z Villa Tevere. Na razie czeka na półce na swoją kolej. Jeśli ktoś czytał – proszę o opinię w komentarzu, albo na profilu Gnyszkobloga na Facebooku.
Kochajmy się jak bracia…
Tym, co przykuło moją uwagę w I tomie Vasqueza, były stosunki ekonomiczne w przedwojennej Hiszpanii. Cóż innego mogłoby przykuć uwagę starego pieniężnika, Panagrzyzgi – prawda?!
Osobliwe było w nich coś trudnego do wyrażenia. Otóż, św. Josemaria jako kleryk, także i później za wszystko płacił. Pobyt w seminarium kosztował tyle a tyle, nauka w szkole tyle a tyle, za objęcie danego urzędu otrzymywano daną pensję, spisywano umowy na wiele rzeczy, stosunki były o wiele bardziej sformalizowane (np. między poszczególnymi kuriami). Sądzę, że jest to nierozerwalnie związane także z szacunkiem, jaki m darzyło się poszczególne urzędy, funkcje i instytucje, oraz samych siebie nawzajem. O uczniach w szkole powyżej kilkunastu lat życia pisało się już per „pan”, dla każdego był zarezerwowany pewien zwyczajowy szacunek oraz (na przykład przy współpracy) wielkie wyczucie kosztów, które ponosi, szacunek dla własności, ambicja bycia rzetelnym właśnie z szacunku do drugiego.
Wiem, że być może nieskładnie to opisuję i bardziej jest to strumień świadomości, niż rzeczowa analiza (proszę wybaczyć, ale ostatnimi dniami spałem po parę godzin), ale mam nadzieję, że w ten sposób jednak coś odmalowałem. Jest to dokładnie to samo, o czym pisze ks. Delassus w Duchu rodzinnym…, który nieustannie (choć ostatnio tego nie robiłem) staram się promować.
Czy przemawia przeze mnie tylko obligatoryjny konserwatywny (czy raczej konserwatorski) żal za ancien regime’em? Nie do końca. Często brakuje mi tych cnót osobistych tam, gdzie jestem i gdzie działam. Brakuje mi często szacunku do nakładów i wysiłku, który ponoszę, rzetelności w wypełnianiu zobowiązań… już rozumiem co to są cnoty społeczne. To cnoty osobiste, które stały się obyczajem.
Zwyczajowo można zrzucić to na karb 50 lat życia pod czerwonym władztwem.
Hiszpania – stosunki Kościół-lud
W ostatnim wpisie poruszyłem kwestię niewyobrażalnej możliwości, jaką jest dla mnie (nawet ex post) wojna domowa w Hiszpanii. Jednak Czarny Frajer z Forum Frondy w komentarzu pod screenem Gnyszkobloga na Fronda.pl zwrócił uwagę na specyficzne stosunki, jakie łączyły lud z Kościołem w Hiszpanii. Otóż, Czarny Frajer twierdzi, że w Hiszpanii przez wieki Kościół był zawsze z elitą przeciwko ludowi (być może stąd „rewolucyjność” podejścia, które promował Założyciel Opus Dei), podczas gdy w Polsce rzecz miała się mieć odwrotnie (z drobnymi wyjątkami).
Od historii Hiszpanii ekspertem nie jestem, więc nie mogę tego potwierdzić, ale myślę, że to teza prawdopodobna.
To, co mnie jednak zastanawia, to kwestia tego, czy przypadkiem Kościół w Polsce nie staje, chociaż w małej mierze, w pozycji przedwojennego Kościoła hiszpańskiego. Skąd ta myśl? Czy nie jest tak, że w opinii wielu środowisk Kościół, lub przynajmniej Jego część poszedł na współpracę z Nimi? Myślę tu o kwestii lustracji, gaszenia nastrojów po stanie wojennym, czy wreszcie obecnych historii związanych z komisjami majątkowymi, odzyskiwaniem gruntów przez byłych esbeków (jeśli to nie oksymoron). Do tego dodajmy jeszcze możliwość wystąpienia i nadęcia choćby dwóch skandali pedofilskich… i mamy materiał pod rewolucję w Hiszpanii.
Tryumfalizm
W trakcie żałoby narodowej po katastrofie w Smoleńsku rzuciło mi się jedno – to, że nagle zawodowi laicyzatorzy oraz piewcy tez o końcu czegokolwiek związanego z Kościołem musieli poczuć się nieswojo. Dlaczego? Okazało się, że z każdej strony (każdej!) zaczął płynąć nie tylko przekaz korzystający z pojęć kształtowanych przez katolicyzm, ale i podejmujący jego idee!
Wszyscy prezenterzy mówili o modlitwie (sic!) za zmarłych. Niezła schiza, co? Miało już w Polsce katolicyzmu nie być, już sobie to szczegółowo opisali w swoich szmatławczykach, już odprawili dziesiątki konferencji i spędów na ten temat, już rzeczywistość wydawała się zaklęta… a tu nagle okazało się, że lud uważa co innego (co widać także na świetnym dokumencie Ewy Stankiewicz – tej od Trzech kumpli i Jana Pospieszalskiego, pt. Solidarni 2010).
Panie i Panowie z niszy – proszę podkulać ogony i robić, cytując Adama Michnika „rachunek sumienia” (sic!).
Iwaszkiewicz a ks. Delassus
Kilka tygodni temu w weekendowej Rzeczpospolitej pojawił się wywiad z córką Jarosława Iwaszkiewicza. Do faceta mam duży sentyment, bo chociażby ze względu na „Brzezinę”, czy „Panny z Wilka”, które swego czasu mnie wprost zachwyciły.
Wywiad ten czytała Oleńka i… się rozmarzyła! Ciężko się nie rozmarzyć po lekturze wspaniałego, spokojnego, pełnego godności ziemiańskiego życia. Tym bardziej, że już za niecałe cztery miesiące samemu będzie się zakładać rodzinę!
Choć wedle koncepcji Plinio Correa de Oliveiry samego Iwaszkiewicza należałoby przyporządkować do grona zwolenników Rewolucji, widać że był przywiązany do samych form życia, choć już software miał zgoła inny. Tak, czy inaczej – opis życia na Stawisku jest imponujący, a mnie samemu – jakże by inaczej! – przypomniał mojego ulubionego w tych sprawach, a wspomnianego wyżej ks. Delassusa. Różnica między nimi jest taka, że Stawisko to w pewnym sensie jednak atrapa – scenografia wypełniona innym duchem, natomiast zamaszysty opis „ducha rodzinnego”, to spójne połączenie formy życia z tym, co porusza i inspiruje jego aktorów.
Pół baterii…
… już sobie poszło, w międzyczasie była rozmowa przez telefon, a Pangruszka wymięka! Do napisania jeszcze parę tematów, ale na dziś już koniec – podejmę je w najbliższych dniach, oszczędzając też katorgi P.T. Czytelnikom!
… musiałbym zacząć pisanie od narzekactwa i tłumaczenia dlaczego ostatni raz pisałem w okolicach smoleńskiej tragedii. Jako, że P.T. Czytelnikom może się to nudzić, postanowiłem, że od razu przejdę do rzeczy! A jak!
Zacznijmy od spraw miłych… i na miłych skończmy!
Podziękowania dla Pana Piotra…
za kwietniową darowiznę, którą dopisuję do listy na prawej kolumnie. Byłem bardzo zaskoczony przeglądając ruchy na koncie, wśród których znalazłem tę wpłatę. Pangrzyzga stał się bowiem sługą nieużytecznym, w toku codziennej działalności nie mogącym pozwolić sobie na luksus regularnego notowania myśli, jak to miało miejsce dawniej (nie wspominając o czasach monachijskich, kiedy to po roku wypadało średnio 3 posty na dobę! Jest czas siania i czas zbiorów – tym razem zaś także podziękowań!
Orkiestra – dawajcie!
Jazda!
Jak wspominałem na Facebooku, zainwestowałem ostatnio w laptopa (poprzedni, mój wierny pierwszy laptop w życiu po prostu z dnia na dzień zdechł – za jednym zamachem padł układ zasilania i płyta główna). Co to znaczy? Otóż to znaczy, że grzeję nim teraz kolana zerkając z radością na stan baterii, która nie trzyma już 30 minut, do czego przyzwyczaił mnie poprzedni sprzęcik, ale znacznie więcej – prawie trzy godziny! A cóż to oznacza? To oznacza, że połowę podróży pociągiem relacji wiadomej mogę spędzić na nadrabianiu blogozaległości. No i czas na to wreszcie nadszedł.
Escriva – II tom
Ostatnim razem wspominałem też o lekturze, która mnie ostatnio pochłonęła. Chodzi o trzytomowe dzieło niejakiego Vasqueza – życiorys św. Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei. Nawet się nie obejrzałem jak podczytując ciekawie w pociągu, tramwaju, czy kolejce przebrnąłem przez kilkaset stron pierwszego tomu i znalazłem się w drugim! Teraz trwa wojna domowa w Hiszpanii, której wciąż nie mogę pojąć.
Opisy warunków, w jakich przychodzi św. Josemarii spędzać czas w jej trakcie (ciągłe poczucie zagrożenia dojmująca nuda i beznadzieja oczekiwania na nic w konsulacie Hondurasu) przypominają mi (w sensie stanu ducha) niektóre chwile spędzone w wojsku.
Cóż, czas stwierdzić, że żywoty świętych to pasjonująca lektura. Nie chodzi bynajmniej o nadzwyczajności, które często są wyśmiewane (sam Escriva to robi, pisząc gdzieś o przesadyzmie, który często z dobrej woli stosowali autorzy hagiografii – np. anegdotę o tym, że któryś ze świętych oseskiem będąc w piątki dla umartwienia odmawiał sobie piersi matki). Chodzi raczej o dostrzeżenie jak ta świętość wyglądała na co dzień, ile trudu wymagała – a przez to, że jest możliwa także w przypadku czytającego!
Kierownictwo duchowe
Chciałem już o tym napisać ostatnio, ale urwał mi się wątek i kwestii nie dokończyłem. To było wtedy, gdy pisałem o analogii świętość-sport. Chodziło mi głównie o kwestię kierownictwa duchowego, którego zasadność podważa kilku z moich znajomych. Otóż, moja myśl jest następująca: jeżeli musimy nabywać cnoty kosztem wad, a nabywamy je jedynie poprzez wytrwałe ćwiczenie, zachętę ze strony innych, pomoc w powstaniu po porażkach… to kierownictwo duchowe i spowiedź jest tym dla człowieka, czym osobisty trener i instytucja treningu dla zawodowego sportowca. Niezbędna? Chyba nikt nie ma wątpliwości.
Człowiek z Villa Tevere
W analogiczny sposób podchodzę do żywotów świętych, czy ich pism. Przynajmniej w moim wypadku są nie tylko narzędziem do nawiązania pewnej zażyłości z danym świętym, ale są po prostu szkołą tego, jak być i u mnie powinno. I cieszę się, że dane było mi to odkryć tak wcześnie – przypomnę, że pierwszą rzeczą, którą kupiłem samodzielnie, była zakupiona bodaj w drugiej klasie podstawówki biografia św. o. Pio autorstwa krakowskiego kapucyna, o. Józefa Gracjana Majki. Nie ma jej już niestety na rynku…
Podobna w klimacie jest trzytomówka Vasqueza, chociaż ostatnio usłyszałem, że o wiele przyjemniejsza w lekturze jest książka niejakiej Pilar Urbano, pt. Człowiek z Villa Tevere. Na razie czeka na półce na swoją kolej. Jeśli ktoś czytał – proszę o opinię w komentarzu, albo na profilu Gnyszkobloga na Facebooku.
Kochajmy się jak bracia…
Tym, co przykuło moją uwagę w I tomie Vasqueza, były stosunki ekonomiczne w przedwojennej Hiszpanii. Cóż innego mogłoby przykuć uwagę starego pieniężnika, Panagrzyzgi – prawda?!
Osobliwe było w nich coś trudnego do wyrażenia. Otóż, św. Josemaria jako kleryk, także i później za wszystko płacił. Pobyt w seminarium kosztował tyle a tyle, nauka w szkole tyle a tyle, za objęcie danego urzędu otrzymywano daną pensję, spisywano umowy na wiele rzeczy, stosunki były o wiele bardziej sformalizowane (np. między poszczególnymi kuriami). Sądzę, że jest to nierozerwalnie związane także z szacunkiem, jaki m darzyło się poszczególne urzędy, funkcje i instytucje, oraz samych siebie nawzajem. O uczniach w szkole powyżej kilkunastu lat życia pisało się już per „pan”, dla każdego był zarezerwowany pewien zwyczajowy szacunek oraz (na przykład przy współpracy) wielkie wyczucie kosztów, które ponosi, szacunek dla własności, ambicja bycia rzetelnym właśnie z szacunku do drugiego.
Wiem, że być może nieskładnie to opisuję i bardziej jest to strumień świadomości, niż rzeczowa analiza (proszę wybaczyć, ale ostatnimi dniami spałem po parę godzin), ale mam nadzieję, że w ten sposób jednak coś odmalowałem. Jest to dokładnie to samo, o czym pisze ks. Delassus w Duchu rodzinnym…, który nieustannie (choć ostatnio tego nie robiłem) staram się promować.
Czy przemawia przeze mnie tylko obligatoryjny konserwatywny (czy raczej konserwatorski) żal za ancien regime’em? Nie do końca. Często brakuje mi tych cnót osobistych tam, gdzie jestem i gdzie działam. Brakuje mi często szacunku do nakładów i wysiłku, który ponoszę, rzetelności w wypełnianiu zobowiązań… już rozumiem co to są cnoty społeczne. To cnoty osobiste, które stały się obyczajem.
Zwyczajowo można zrzucić to na karb 50 lat życia pod czerwonym władztwem.
Hiszpania – stosunki Kościół-lud
W ostatnim wpisie poruszyłem kwestię niewyobrażalnej możliwości, jaką jest dla mnie (nawet ex post) wojna domowa w Hiszpanii. Jednak Czarny Frajer z Forum Frondy w komentarzu pod screenem Gnyszkobloga na Fronda.pl zwrócił uwagę na specyficzne stosunki, jakie łączyły lud z Kościołem w Hiszpanii. Otóż, Czarny Frajer twierdzi, że w Hiszpanii przez wieki Kościół był zawsze z elitą przeciwko ludowi (być może stąd „rewolucyjność” podejścia, które promował Założyciel Opus Dei), podczas gdy w Polsce rzecz miała się mieć odwrotnie (z drobnymi wyjątkami).
Od historii Hiszpanii ekspertem nie jestem, więc nie mogę tego potwierdzić, ale myślę, że to teza prawdopodobna.
To, co mnie jednak zastanawia, to kwestia tego, czy przypadkiem Kościół w Polsce nie staje, chociaż w małej mierze, w pozycji przedwojennego Kościoła hiszpańskiego. Skąd ta myśl? Czy nie jest tak, że w opinii wielu środowisk Kościół, lub przynajmniej Jego część poszedł na współpracę z Nimi? Myślę tu o kwestii lustracji, gaszenia nastrojów po stanie wojennym, czy wreszcie obecnych historii związanych z komisjami majątkowymi, odzyskiwaniem gruntów przez byłych esbeków (jeśli to nie oksymoron). Do tego dodajmy jeszcze możliwość wystąpienia i nadęcia choćby dwóch skandali pedofilskich… i mamy materiał pod rewolucję w Hiszpanii.
Tryumfalizm
W trakcie żałoby narodowej po katastrofie w Smoleńsku rzuciło mi się jedno – to, że nagle zawodowi laicyzatorzy oraz piewcy tez o końcu czegokolwiek związanego z Kościołem musieli poczuć się nieswojo. Dlaczego? Okazało się, że z każdej strony (każdej!) zaczął płynąć nie tylko przekaz korzystający z pojęć kształtowanych przez katolicyzm, ale i podejmujący jego idee!
Wszyscy prezenterzy mówili o modlitwie (sic!) za zmarłych. Niezła schiza, co? Miało już w Polsce katolicyzmu nie być, już sobie to szczegółowo opisali w swoich szmatławczykach, już odprawili dziesiątki konferencji i spędów na ten temat, już rzeczywistość wydawała się zaklęta… a tu nagle okazało się, że lud uważa co innego (co widać także na świetnym dokumencie Ewy Stankiewicz – tej od Trzech kumpli i Jana Pospieszalskiego, pt. Solidarni 2010).
Panie i Panowie z niszy – proszę podkulać ogony i robić, cytując Adama Michnika „rachunek sumienia” (sic!).
Iwaszkiewicz a ks. Delassus
Kilka tygodni temu w weekendowej Rzeczpospolitej pojawił się wywiad z córką Jarosława Iwaszkiewicza. Do faceta mam duży sentyment, bo chociażby ze względu na „Brzezinę”, czy „Panny z Wilka”, które swego czasu mnie wprost zachwyciły.
Wywiad ten czytała Oleńka i… się rozmarzyła! Ciężko się nie rozmarzyć po lekturze wspaniałego, spokojnego, pełnego godności ziemiańskiego życia. Tym bardziej, że już za niecałe cztery miesiące samemu będzie się zakładać rodzinę!
Choć wedle koncepcji Plinio Correa de Oliveiry samego Iwaszkiewicza należałoby przyporządkować do grona zwolenników Rewolucji, widać że był przywiązany do samych form życia, choć już software miał zgoła inny. Tak, czy inaczej – opis życia na Stawisku jest imponujący, a mnie samemu – jakże by inaczej! – przypomniał mojego ulubionego w tych sprawach, a wspomnianego wyżej ks. Delassusa. Różnica między nimi jest taka, że Stawisko to w pewnym sensie jednak atrapa – scenografia wypełniona innym duchem, natomiast zamaszysty opis „ducha rodzinnego”, to spójne połączenie formy życia z tym, co porusza i inspiruje jego aktorów.
Pół baterii…
… już sobie poszło, w międzyczasie była rozmowa przez telefon, a Pangruszka wymięka! Do napisania jeszcze parę tematów, ale na dziś już koniec – podejmę je w najbliższych dniach, oszczędzając też katorgi P.T. Czytelnikom!
myśl na dziś
Jezu, Panie mój, spraw, bym odczuwał Twoją łaskę i był jej uległy do tego stopnia, żeby moje serce wyzwoliło się całkowicie..., i napełniło Tobą, Przyjacielu mój, Bracie mój, mój Królu, mój Boże, Miłości moja!
św. Josemaria Escriva, Kuźnia, nr 913
Jezu, Panie mój, spraw, bym odczuwał Twoją łaskę i był jej uległy do tego stopnia, żeby moje serce wyzwoliło się całkowicie..., i napełniło Tobą, Przyjacielu mój, Bracie mój, mój Królu, mój Boże, Miłości moja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz