wtorek, 4 maja 2010

[4 V 2010] chaos na kolei - przesilenie w umysłach i spieniony Wałęsa

Znów w pociągu
Pangrzyzga znów zasiadł w pociągu i pisze. Niesprzyjające okoliczności jak nigdy dotąd – na pokładzie dwoje dzieci z babcią i rowerkiem, harmider jak w ośrodku leczenia ADHD... Mateusz i Barbarka lubią bawić się dinozaurami z jajka-niespodzianki. Pangrzyzga zaś lubi czytać, co oznacza że konfrontacji obu upodobań wymagała przynajmniej z mojej strony dużego samozaparcia. Mając jednak na uwadze najbliższosierpniowe wydarzenia, potraktowałem to jako ćwiczenie.
Ćwiczeń dziś aż nadto, bo rano należało popracować nad cierpliwością – PKP Przewozy Regionalne dostały w palnik od którejś innej spółki PKP (może PLK?), która nie wpuściła pociągów PKP PR na swoje tory w zamian za brak płatności. Rzetelność nade wszystko, więc z jednej strony ucieszyłem się na ten akt sprawiedliwości, z drugiej... też się ucieszyłem, bo zamiast zatłoczonym InterRegio pojechałem o pół godziny późniejszym Expressem. Oczywiście z uszczerbkiem dla portfela, ale i zyskiem dla kalendarza. W Warszawie (daj Boże) – będę wcześniej.

„Przesilenie” Horubały
weekend upłynął mi na nauce, lekturze oraz aktywności towarzyskiej w gronie gości zapraszanych na ślub ze strony Oleńki. W ten sposób także chłopoman Grzyzga ponownie trafił „pod strzechy”, tym razem dolnośląskie. Jak zwykle z wielką dla siebie satysfakcją. Nie o tym jednak miała być mowa!
Mowa miała być bowiem o Przesileniu Andrzeja Horubały, które przeczytałem jednym tchem (rzadko się to zdarza ze względu na zwyczaj czytania kilku książek równocześnie) przy okazji poprzedniej podróży pociągiem do Oleńki.
Pierwszą rzeczą, która zadecydowała o moim zachwycie był język – soczysty, obrazowy, niekiedy nieco, powiedzmy „naturalistyczny”. Druga – to sam naturalizm w porównaniach, czy samych obserwacjach narratora (plamka sików na spodniach metaforycznej Niny Terentiew, czy w ogóle sama ta postać – mistrzostwo!). Jednym słowem – w sferze estetycznej wszystko to, co cieszy rubaszną i swojską część panagrzyzgowego umysłu. Trzecią rzeczą jest zaś sam walor faktograficzny, fabularny. Warszawka huczała (być może jeszcze troszkę pohuczy) od plotek na temat tego, kto jet kim w książce Horubały. Dlaczego? Dlatego, że bez litości odmalowuje stosunki, motywacje, stan umysłów i ducha panujące w środowisku skupionym wokół telewizji (nie sądzę, żeby kwestia ograniczała się jedynie do ludzi kręcących się wokół Woronicza). Jeśli ktoś dotąd miał wątpliwości co do tego jacy ludzie robią nam wodę z mózgu, kto decyduje o tym na co zwrócimy uwagę po dzisiejszych wiadomościach, albo dzięki tokszołowi... to dzięki Horubale ma okazję naprawdę, już oficjalnie, wątpliwości się wyzbyć. „Burdel” w nieco szerszym, niż technicznym sensie, to z pewnością zbyt łagodne określenie...
W związku z moim moją estymą dla Plinio Correa de Oliveiry i nurtu kontrrewolucyjnego, który reprezentuje zacząłem się zastanawiać, czy aby przypadkiem Przesilenie nie znalazłoby się na Indeksie Ksiąg Zakazanych, gdyby ukazało się w czasach istnienia tej zacnej instytucji. Wydaje mi się, że tak. Upodobania upodobaniami, rubaszność rubasznością... ale należy czytać przede wszystkim to, co przynosi duszy pożytek. Przesilenie raczej tego typu pozycją nie jest, można nawet stwierdzić, że jest książką dość pesymistyczną. Co więcej – na pewno może zgorszyć!
Dlaczego mimo to polecałbym lekturę tej książki? Ze względów poznawczych – przede wszystkim dla tych, którzy papkę medialną wciąż postrzegają pozytywnie, a miglanców z telewizora uważają za poważnych ludzi. Przydatna będzie również dla tych, którzy mają ambicje zrobienia rekonkwisty w tym środowisku. Wydaje się, że Horubale przyświecała właśnie idea opisania także takich osób... do których niewątpliwie należy sam Autor. Dlatego - Przesilenie należy koniecznie przeczytać.

Metody Rewolucji?
Jeszcze a propos Rewolucji i Kontrrewolucji – spotkałem się ostatnio z opinią, że np. Wystawa antyaborcyjna „Wybierz Życie” (której wsparcie w ramach Klubu ProAktywnych należy bezwzględnie zarekomendować) nie powinna być popierana przez katolików, gdyż stosuje metody Rewolucji.
Z taką opinią raczej się nie zgadzam i odrzucam argument „z rewolucyjności metod”.
Po pierwsze dlatego, że w ogóle nie rozumiem na czym miałaby polegać rewolucyjność ukazywania zdjęć ofiar w sytuacji, w której świat nie wierzy w to, że ofiara aborcji, to człowiek. Innej drogi w tej irracjonalnej sytuacji nie widzę, a jest ona uprawniona tym bardziej, że w poprzednich wiekach Kościół także stosował figuratywnych metod dydaktycznych (przerażające sceny piekła, bądź Sądu Ostatecznego)
Po drugie, dlatego że nie wiem, czy przypadkiem sama przesłanka, na której opiera się rozumowanie jest silna. Wszak mówi Pismo, żeby posługiwać się niegodziwą mamoną w dobrym celu. A czym innym, jak nie metodą jest ta mamona?

Wałęsa się pieni
z innej beczki. Przeraża mnie stopień zwariowania byłego prezydenta III RP, niejakiego Wałęsy. Pierwszym komentarzem, który usłyszałem po smoleńskiej tragedii był ten, wypowiedziany przez niedoszłego Europejskiego Mędrca, w którym zasmucił się na myśl o tym, że nie będzie mógł już wygrać paru procesów, które wobec Kaczyńskich planował. Daleko mi do obciachowych sformułowań typu „ciszej nad tą trumną”, ale facetowi ewidentnie wciąż się wydaje, że jest w centrum wszechświata. Nie muszę chyba zaznaczać, że tak nie jest – przynajmniej od czasów masowych protestów z początku lat 90., które pamiętam jak przez mgłę, a już na pewno od wydania wiekopomnej publikacji mgr Zyzaka, którą wciąż można kupić w nieocenzurowanej wersji (przypomnijmy, że sąd nakazał „poprawienie” treści w związku z tym, że córka Wałęsy została obrażona poprzez zacytowanie dokumentów z IPN-u, w których jest o niej mowa)!

Camorrowski
Tymczasem ożywił nam się także niejaki Hrabia Camorrowski, który jak ta ślepa kura trafił na ziarno w postaci Aneksu do Raportu o likwidacji WSI, który był przechowywany w Pałacu Prezydenckim, a który - jak pamiętamy z doniesień na temat afery marszałkowskiej – bardzo interesował naszego interrexa.
W moje ręce wpadła broszurka naszego Pierwszego Bufona RP opracowana jeszcze przed katastrofą pod Smoleńskiem albo na użytek prawyborów w PO, albo już pod wybory ogólnopolskie. Widać, że jednego Camorrowskiemu nie można odmówić – broszurę zatytułował nośnie „Prawą stroną”.
Zwolennik jazdy prawym pasem? O to chodziło?

Ogólny wściek i zdjęcia
Obserwacja facebookowo-socjologiczna okołosmoleńska. Żałobie narodowej towarzyszyła wielka aktywność wszelkiego rodzaju grup wyrażających albo rewerencję, albo wręcz przeciwnie – obojętność, bądź lekceważenie wobec ofiar. Przy czym ludzi cechowała szczególna nadwrażliwość – żałobnicy nie posiadali się z oburzenia na wszelkie objawy braku rozpaczy; obojętnych denerwowali zarówno żałobnicy, jak i olewacze. Ci ostatni zaś wylewali pomyje na żałobników. Nieraz mały komentarz mógł posłużyć jako pożywka do rytualnego „oburzanka” zarówno dla żałobników, jak i olewaczy. Sam zebrałem parę razy cięgi to z jednej, to drugiej strony.
Żałoba narodowa była autentyczna – ludzie zupełnie stracili równowagę emocjonalną. Internauci pod tym względem nie są różni – wręcz przeciwnie, stanowią bardzo czuły barometr. Do przesady.


myśl na dziś
Przedtem, sam jeden, nie potrafiłeś... — A teraz zwróciłeś się do Matki Najświętszej, i z Jej pomocą... jakże to łatwe!
św. Josemaria Escriva, Droga, nr 513

sobota, 1 maja 2010

[30 IV/1 V 2010] piątkowy pociąg a w nim myśli na temat Hiszpanii, Polski... i ducha rodzinnego

Jak zwykle…
… musiałbym zacząć pisanie od narzekactwa i tłumaczenia dlaczego ostatni raz pisałem w okolicach smoleńskiej tragedii. Jako, że P.T. Czytelnikom może się to nudzić, postanowiłem, że od razu przejdę do rzeczy! A jak!
Zacznijmy od spraw miłych… i na miłych skończmy!

Podziękowania dla Pana Piotra…
za kwietniową darowiznę, którą dopisuję do listy na prawej kolumnie. Byłem bardzo zaskoczony przeglądając ruchy na koncie, wśród których znalazłem tę wpłatę. Pangrzyzga stał się bowiem sługą nieużytecznym, w toku codziennej działalności nie mogącym pozwolić sobie na luksus regularnego notowania myśli, jak to miało miejsce dawniej (nie wspominając o czasach monachijskich, kiedy to po roku wypadało średnio 3 posty na dobę! Jest czas siania i czas zbiorów – tym razem zaś także podziękowań!
Orkiestra – dawajcie!



Jazda!
Jak wspominałem na Facebooku, zainwestowałem ostatnio w laptopa (poprzedni, mój wierny pierwszy laptop w życiu po prostu z dnia na dzień zdechł – za jednym zamachem padł układ zasilania i płyta główna). Co to znaczy? Otóż to znaczy, że grzeję nim teraz kolana zerkając z radością na stan baterii, która nie trzyma już 30 minut, do czego przyzwyczaił mnie poprzedni sprzęcik, ale znacznie więcej – prawie trzy godziny! A cóż to oznacza? To oznacza, że połowę podróży pociągiem relacji wiadomej mogę spędzić na nadrabianiu blogozaległości. No i czas na to wreszcie nadszedł.

Escriva – II tom
Ostatnim razem wspominałem też o lekturze, która mnie ostatnio pochłonęła. Chodzi o trzytomowe dzieło niejakiego Vasqueza – życiorys św. Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei. Nawet się nie obejrzałem jak podczytując ciekawie w pociągu, tramwaju, czy kolejce przebrnąłem przez kilkaset stron pierwszego tomu i znalazłem się w drugim! Teraz trwa wojna domowa w Hiszpanii, której wciąż nie mogę pojąć.
Opisy warunków, w jakich przychodzi św. Josemarii spędzać czas w jej trakcie (ciągłe poczucie zagrożenia dojmująca nuda i beznadzieja oczekiwania na nic w konsulacie Hondurasu) przypominają mi (w sensie stanu ducha) niektóre chwile spędzone w wojsku.
Cóż, czas stwierdzić, że żywoty świętych to pasjonująca lektura. Nie chodzi bynajmniej o nadzwyczajności, które często są wyśmiewane (sam Escriva to robi, pisząc gdzieś o przesadyzmie, który często z dobrej woli stosowali autorzy hagiografii – np. anegdotę o tym, że któryś ze świętych oseskiem będąc w piątki dla umartwienia odmawiał sobie piersi matki). Chodzi raczej o dostrzeżenie jak ta świętość wyglądała na co dzień, ile trudu wymagała – a przez to, że jest możliwa także w przypadku czytającego!

Kierownictwo duchowe
Chciałem już o tym napisać ostatnio, ale urwał mi się wątek i kwestii nie dokończyłem. To było wtedy, gdy pisałem o analogii świętość-sport. Chodziło mi głównie o kwestię kierownictwa duchowego, którego zasadność podważa kilku z moich znajomych. Otóż, moja myśl jest następująca: jeżeli musimy nabywać cnoty kosztem wad, a nabywamy je jedynie poprzez wytrwałe ćwiczenie, zachętę ze strony innych, pomoc w powstaniu po porażkach… to kierownictwo duchowe i spowiedź jest tym dla człowieka, czym osobisty trener i instytucja treningu dla zawodowego sportowca. Niezbędna? Chyba nikt nie ma wątpliwości.

Człowiek z Villa Tevere
W analogiczny sposób podchodzę do żywotów świętych, czy ich pism. Przynajmniej w moim wypadku są nie tylko narzędziem do nawiązania pewnej zażyłości z danym świętym, ale są po prostu szkołą tego, jak być i u mnie powinno. I cieszę się, że dane było mi to odkryć tak wcześnie – przypomnę, że pierwszą rzeczą, którą kupiłem samodzielnie, była zakupiona bodaj w drugiej klasie podstawówki biografia św. o. Pio autorstwa krakowskiego kapucyna, o. Józefa Gracjana Majki. Nie ma jej już niestety na rynku…
Podobna w klimacie jest trzytomówka Vasqueza, chociaż ostatnio usłyszałem, że o wiele przyjemniejsza w lekturze jest książka niejakiej Pilar Urbano, pt. Człowiek z Villa Tevere. Na razie czeka na półce na swoją kolej. Jeśli ktoś czytał – proszę o opinię w komentarzu, albo na profilu Gnyszkobloga na Facebooku.

Kochajmy się jak bracia…
Tym, co przykuło moją uwagę w I tomie Vasqueza, były stosunki ekonomiczne w przedwojennej Hiszpanii. Cóż innego mogłoby przykuć uwagę starego pieniężnika, Panagrzyzgi – prawda?!
Osobliwe było w nich coś trudnego do wyrażenia. Otóż, św. Josemaria jako kleryk, także i później za wszystko płacił. Pobyt w seminarium kosztował tyle a tyle, nauka w szkole tyle a tyle, za objęcie danego urzędu otrzymywano daną pensję, spisywano umowy na wiele rzeczy, stosunki były o wiele bardziej sformalizowane (np. między poszczególnymi kuriami). Sądzę, że jest to nierozerwalnie związane także z szacunkiem, jaki m darzyło się poszczególne urzędy, funkcje i instytucje, oraz samych siebie nawzajem. O uczniach w szkole powyżej kilkunastu lat życia pisało się już per „pan”, dla każdego był zarezerwowany pewien zwyczajowy szacunek oraz (na przykład przy współpracy) wielkie wyczucie kosztów, które ponosi, szacunek dla własności, ambicja bycia rzetelnym właśnie z szacunku do drugiego.
Wiem, że być może nieskładnie to opisuję i bardziej jest to strumień świadomości, niż rzeczowa analiza (proszę wybaczyć, ale ostatnimi dniami spałem po parę godzin), ale mam nadzieję, że w ten sposób jednak coś odmalowałem. Jest to dokładnie to samo, o czym pisze ks. Delassus w Duchu rodzinnym…, który nieustannie (choć ostatnio tego nie robiłem) staram się promować.
Czy przemawia przeze mnie tylko obligatoryjny konserwatywny (czy raczej konserwatorski) żal za ancien regime’em? Nie do końca. Często brakuje mi tych cnót osobistych tam, gdzie jestem i gdzie działam. Brakuje mi często szacunku do nakładów i wysiłku, który ponoszę, rzetelności w wypełnianiu zobowiązań… już rozumiem co to są cnoty społeczne. To cnoty osobiste, które stały się obyczajem.
Zwyczajowo można zrzucić to na karb 50 lat życia pod czerwonym władztwem.

Hiszpania – stosunki Kościół-lud
W ostatnim wpisie poruszyłem kwestię niewyobrażalnej możliwości, jaką jest dla mnie (nawet ex post) wojna domowa w Hiszpanii. Jednak Czarny Frajer z Forum Frondy w komentarzu pod screenem Gnyszkobloga na Fronda.pl zwrócił uwagę na specyficzne stosunki, jakie łączyły lud z Kościołem w Hiszpanii. Otóż, Czarny Frajer twierdzi, że w Hiszpanii przez wieki Kościół był zawsze z elitą przeciwko ludowi (być może stąd „rewolucyjność” podejścia, które promował Założyciel Opus Dei), podczas gdy w Polsce rzecz miała się mieć odwrotnie (z drobnymi wyjątkami).
Od historii Hiszpanii ekspertem nie jestem, więc nie mogę tego potwierdzić, ale myślę, że to teza prawdopodobna.
To, co mnie jednak zastanawia, to kwestia tego, czy przypadkiem Kościół w Polsce nie staje, chociaż w małej mierze, w pozycji przedwojennego Kościoła hiszpańskiego. Skąd ta myśl? Czy nie jest tak, że w opinii wielu środowisk Kościół, lub przynajmniej Jego część poszedł na współpracę z Nimi? Myślę tu o kwestii lustracji, gaszenia nastrojów po stanie wojennym, czy wreszcie obecnych historii związanych z komisjami majątkowymi, odzyskiwaniem gruntów przez byłych esbeków (jeśli to nie oksymoron). Do tego dodajmy jeszcze możliwość wystąpienia i nadęcia choćby dwóch skandali pedofilskich… i mamy materiał pod rewolucję w Hiszpanii.

Tryumfalizm
W trakcie żałoby narodowej po katastrofie w Smoleńsku rzuciło mi się jedno – to, że nagle zawodowi laicyzatorzy oraz piewcy tez o końcu czegokolwiek związanego z Kościołem musieli poczuć się nieswojo. Dlaczego? Okazało się, że z każdej strony (każdej!) zaczął płynąć nie tylko przekaz korzystający z pojęć kształtowanych przez katolicyzm, ale i podejmujący jego idee!
Wszyscy prezenterzy mówili o modlitwie (sic!) za zmarłych. Niezła schiza, co? Miało już w Polsce katolicyzmu nie być, już sobie to szczegółowo opisali w swoich szmatławczykach, już odprawili dziesiątki konferencji i spędów na ten temat, już rzeczywistość wydawała się zaklęta… a tu nagle okazało się, że lud uważa co innego (co widać także na świetnym dokumencie Ewy Stankiewicz – tej od Trzech kumpli i Jana Pospieszalskiego, pt. Solidarni 2010).
Panie i Panowie z niszy – proszę podkulać ogony i robić, cytując Adama Michnika „rachunek sumienia” (sic!).

Iwaszkiewicz a ks. Delassus
Kilka tygodni temu w weekendowej Rzeczpospolitej pojawił się wywiad z córką Jarosława Iwaszkiewicza. Do faceta mam duży sentyment, bo chociażby ze względu na „Brzezinę”, czy „Panny z Wilka”, które swego czasu mnie wprost zachwyciły.
Wywiad ten czytała Oleńka i… się rozmarzyła! Ciężko się nie rozmarzyć po lekturze wspaniałego, spokojnego, pełnego godności ziemiańskiego życia. Tym bardziej, że już za niecałe cztery miesiące samemu będzie się zakładać rodzinę!
Choć wedle koncepcji Plinio Correa de Oliveiry samego Iwaszkiewicza należałoby przyporządkować do grona zwolenników Rewolucji, widać że był przywiązany do samych form życia, choć już software miał zgoła inny. Tak, czy inaczej – opis życia na Stawisku jest imponujący, a mnie samemu – jakże by inaczej! – przypomniał mojego ulubionego w tych sprawach, a wspomnianego wyżej ks. Delassusa. Różnica między nimi jest taka, że Stawisko to w pewnym sensie jednak atrapa – scenografia wypełniona innym duchem, natomiast zamaszysty opis „ducha rodzinnego”, to spójne połączenie formy życia z tym, co porusza i inspiruje jego aktorów.

Pół baterii…
… już sobie poszło, w międzyczasie była rozmowa przez telefon, a Pangruszka wymięka! Do napisania jeszcze parę tematów, ale na dziś już koniec – podejmę je w najbliższych dniach, oszczędzając też katorgi P.T. Czytelnikom!


myśl na dziś
Jezu, Panie mój, spraw, bym odczuwał Twoją łaskę i był jej uległy do tego stopnia, żeby moje serce wyzwoliło się całkowicie..., i napełniło Tobą, Przyjacielu mój, Bracie mój, mój Królu, mój Boże, Miłości moja!
św. Josemaria Escriva, Kuźnia, nr 913

ciekawostki:

Pierwsze w Polsce profesjonalne szkolenie giełdowe!
Aktualny PageRank strony maciejgnyszka.blogspot.com dostarcza: Google-Pagerank.pl - Pozycjonowanie + SEO